Czym byliśmy kiedy przyszli po nas. Nie byliśmy tym czym myśleliśmy, że jesteśmy. Byliśmy czymś innym. I oni byli czymś innym. Czymś innym niż myśleliśmy, że są. I my nie wiedzieliśmy jak odnieść się do nich. Byli czymś zupełnie innym niż się spodziewaliśmy. Byli grozą. Czystą, chaotyczną grozą. Teraz wyobraź sobie, że pijesz rano kawę. Obudziłeś się w swoim żałosnym mieszkanku, prawdopodobnie sam bądź z partnerem do którego czujesz jedynie urazę. I pijesz sobie kawkę myśląc o dniu pracy najbliższym i jak bardzo jesteś zły czy zła, że musisz się obudzić. Musisz. Nie ma "jeszcze pięć minut". I pijesz tą kawę i chce ci się rzygać. Chce ci się wymiotować z obrzydzenia do swojego życia. I nagle w tej przecież zwyczajnej chwili odczuwasz absolutną grozę.
Tym byli.
Czym byliśmy my?
Po dwóch minutach pozbierałem się jakoś i mocno zaniepokojony poszedłem do pracy. Nie powiedziałem nikomu.
Miliony oszalały.
Wszystko się skończyło.
Potem i tak nie rozmawialiśmy o tym.
Weź świat i podkręć go o dwa dni absolutnej, całkowitej, wszechogarniającej grozy. Ten kto był na krawędzi szaleństwa rzucał się w obłęd. Zbiorowe szaleństwo ogarnęło wszystkich. Mniej lub bardziej. Nie każdy podciął sobie żyły w rozpaczy i strachu. Nie każdy oddał się religii z żarliwością iście Chrystusową. Nie każdy mordował. Większość. Zdecydowana większość.
Dwa dni nieprzerwanej Grozy wystarczyły.
Jest to okres najbardziej zwierzęcy. Pragnienie przeżycia zredukowane do potrzeby zdobycia pokarmu. Nieważne jak. Jest tylko groza. I pragnienie. I głód.
Nie dlatego, że nie chciałem. Po prostu nie mogłem. Strach trzymał mnie w miejscu. Wiedziałem, że dzieje się coś bardzo złego. Nikt nie przyszedł. Telefony nie odbierały. Słyszałem płacz. Krzyki. Eksplozje. I nie mogłem się ruszyć. Ze strachu.
Nie zabiłem wtedy nikogo. Nikt nie zabił też mnie. Tak wyszło. Schowałem się. Zamknąłem drzwi. Zasłoniłem okna. Schowałem się w kawalerce na 5 piętrze bloku mieszkalnego. I bardzo się bałem.
Religia. Samobójstwa. Skrajne formy depresji.