wtorek, 24 sierpnia 2010

W drodze na rozstrzelanie

27 lat prowadzą mnie już na rozstrzelanie. 27 lat to niedużo. Niektórzy dociągnęli nawet do ponad 80 lat. 80 lat drogi znikąd donikąd. Widzę jak zmęczeni padają i dalej są już tylko w stanie pełznąć ciągnięci naprzód przez absurdalny, pierwotny instynkt. Okropnie powykrzywiane twarze i opuchnięte nosy wtykają w błoto. Brudni, śmierdzący, z umysłami toczonymi gangreną, którą zarażają siebie nawzajem. Za nimi zawsze spokojni, pogodni strażnicy z bronią zawsze nabitą i gotową do strzału. Nie mają nikomu nic za złe. Cierpliwie czekają na ten moment gdy będą mogli pociągnąć za spust i zniknąć razem z tym dziwnym bytem do którego byli przykuci. Nikt im nie ucieknie bo nie ma żadnej drogi ucieczki. Jest tylko jedna droga, przed siebie, w błoto, w bród i obłęd. Obłęd to jedyna forma litości na tym świecie. Łaskawie spływa na umysły tych rozpadających się szczątek dawno już zmarłych dzieci przynosząc im gęstą, czarną chmurę otępienia. W tej chmurze chowają się i to jest dobre, to jest jedyny substytut domu jaki można mieć na tym etapie egzystencji. Jedyna iluzja bezpieczeństwa pośród ciągłego zagrożenia w tym lesie nieustannie wstrząsanym wrzaskami i strzałami z przodu, z tyłu i po bokach. Paf, paf, paf, co się stało? Nic się nie stało, idź. Noc zapada i jestem przekonany, że istoty idące z przodu są już zupełnie ślepe. Ich strażnicy widzą jednak doskonale i gdy przyjdzie czas trafią niezawodnie. Ze wszystkiego co doświadczamy tylko to jedno doświadczenie, doświadczenie kuli prującej powietrze i rozsadzającej czaszkę jest prawdziwe. Cała reszta to utkane ze słów kaftany bezpieczeństwa, które zmywa z nas pierwszy lepszy krzyk przerażenia gdzieś obok. Z prochu w proch. Pierwsza lepsza konfrontacja z prawdą rozpruwa kaftan i uwalnia cały strach, który usiłowaliśmy schować. Miotamy dzikim wzrokiem wokół. Co się stało? Nic się nie stało, idź. I tak od nowa zaczynamy tkać ten marny ubiór bo przecież nie można być przerażonym cały czas, prawda? Za każdym razem idzie nam jednak coraz gorzej, gubimy ściegi, materiał jest coraz gorszej jakości aż wreszcie dopełzniemy do jakiegoś miejsca, które nie będzie się niczym różniło od innych miejsc, i tam odziani będziemy już tylko w marne resztki brudnych szmat, którymi w pocie czoła, trzęsącymi się dłońmi będziemy starali się otulić a one będą bezlitośnie rozpadać się i rozpadać i rozpadać. I zostaniemy z niczym, nadzy w zimnym kokonie paniki wypatrując nadziei już tylko w chmurze obłędu. Co tu się dzieje? Co to ma być? Kto jest za to odpowiedzialny? Kto goni nas? Kto ciągnie do przodu? Nic, nic, idź. Idź. IDŹ!

sobota, 14 sierpnia 2010

Maszyna Kontekstualizująca

Maszyna Kontekstualizująca

Wynalazłem potężne urządzenie. Jest to kawałek czerwonej nici, który noszę na lewej ręce. Ilekroć w moim życiu dzieje się coś, cokolwiek, co sprawia, że zaczynam traktować daną sytuację poważnie maszyna uaktywnia się. Impulsy pędzą błyskawicznie wzdłuż lewej ręki do mózgu. I nagle widzę siebie. Stoję na gigantycznej górze ciał. Wokół ocean krwi. Bezkresny. Na nim wyspy a w nich miliardy fabryk, w których nic tylko ból i strach. Bez przerwy. Cały czas. Ciężarówki zwożą kolejne ciała. Niektóre ruszają się jeszcze. Z dołu sączy się odór tysiącleci. Wszystko bez dna. Bez końca. Za mną człowiek z bronią, którą trzyma przy mojej głowie. Powoli naciska spust. Wkrótce będę tylko kolejnym bezimiennym ciałem gdzieś w głębi piramidy.

Co w takiej sytuacji może jeszcze być ważne?

Nic się nie stało, naprawdę. Nic.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Ligotti po polsku

Ligottim w Polsce nie zajmuje się prawie nikt. Mało kto słyszał w ogóle nazwisko "Ligotti". Większość, w tym ja, dociera do niego za pośrednictwem Current 93. Kiedy jednak już się dotrze...

Z tego co wiem są cztery teksty Ligottiego w języku polskim:
Cień i Ciemność (z antologii "999" w tłumaczeniu Zbigniewa A. Królickiego)
Nasz Tymczasowy Nadzorca (przetłumaczone przez autora strony zacmienie.org)
Czystość i Akcja Odwetowa (przetłumaczone przez autora publikującego kiedyś na loisandpeter.pinger.pl)

Osobiście mam w planach własne tłumaczenia... Zobaczymy, to nie takie proste jak pisanie swoich rzeczy :) A przebywająca w USA siostra obiecała kupić mi coś Ligottiego. Ha!

A jednak. Na zacmienie.org są jeszcze dwa teksty. "Łagodny Głos Szepcze Nic" i "Dźwięk dzwonków będzie nieść się bez końca". Super. Choć te teksty szczęśliwie znam o oryginale.

Prawdziwa Autobiografia

Podobno wyłoniłem się pewnego ranka z głębi kobiecego łona.
Podobno w ten sposób znalazłem się w tym dziwnym miejscu. Nie pamiętam jednak tych wydarzeń i cokolwiek wtedy czułem, cokolwiek myślałem gdy rozwierały się narządy płciowe kobiety i gdy sięgały po mnie ręce jakiejś dziwnej istoty, której bytu nie pojmowałem ponieważ był mi całkowicie obcy, jest dla mnie zagadką. Nie wiem. Co można czuć w tak dziwnej, jedynej w swoim rodzaju, chwili? Mogę się tylko domyślać, że pierwszymi, pierwotnymi uczuciami były zimno, strach i głód...

----------

W tym miejscu jest już jasne, że napisanie "prawdziwej autobiografii" jest niemożliwe. Nie z uwagi na chęć przemilczania pewnych kwestii, tylko z uwagi na to, że jest po prostu NIEMOŻLIWE. Wszystko, każdy termin, musiałby rozpoczynać się od "tak zwany". ("tak zwany wszechswiat, tak zwany człowiek, tak zwana kobieta, tak zwane spoleczenstwo itd) i jednoczesnie możliwie najdokładniej wyjaśniany za pomocą kolejny terminów wymagających możliwie najdokładniejszego wyjaśnienia. W efekcie powstaje coś co zwyczajnie nigdy nie zostanie doprowadzone do końca. Co więcej, mnóstwo "wyjaśnień" będzie czysto spekulatywne i w efekcie autobiografia przestanie być "prawdziwa" a stanie się jakimś pseudo-filozoficznym traktatem o niepoznawalności. Nie można napisać "prawdziwej autobiografii". Koniec. Jesteśmy i pozostaniemy na zawsze beznadziejnie niepoznawalni, skazani na pół-ćwierć-środki, nikt nigdy nie "pozna samego siebie". Nobody is anybody.

środa, 11 sierpnia 2010

Obóz (tytuł roboczy)

1.

Przyszli po mnie kilka minut po północy. Nie walili w drzwi, nie krzyczeli. Po prostu nacisnęli dzwonek, a ja otworzyłem. Dwóch młodych ludzi średniego wzrostu o znudzonych, zmęczonych obliczach. Ich mundury wyglądały na poważnie znoszone, ciemny kolor dawno już się sprał, miały teraz barwę bardziej szarą niż czarną, a na dodatek gdzieniegdzie zalegały na nich jakieś plamy. Może krwi. Może soku z winogron. Stałem przez chwilę w drzwiach z głupim wyrazem twarzy. Nie mogę powiedzieć bym był specjalnie zdziwiony ich przybyciem, ale też w gruncie rzeczy zaskoczyli mnie. O, wiedziałem, że przyjdą, to było jasne. Po prostu nie sądziłem, że dzisiaj. Stałem tak w drzwiach i gapiłem się na nich, a oni leniwym, sennym wzrokiem zerkali na mnie. W końcu jeden z nich ziewnął ostentacyjnie, a drugi kiwnął głową, dając mi znak, że mam udać się z nimi. Nawet mi do głowy nie przyszło protestować, czy prosić o chwilę czasu na zabranie kilku rzeczy. Procedury były jasne i doskonale znane wszystkim. Wyszedłem więc na klatkę schodową, tak jak stałem. Akurat mijała nas wracająca z imprezy para mieszkająca nade mną i dziewczyna na mój widok zachichotała pijackim śmiechem. Nic dziwnego. Ponieważ od wielu lat mieszkałem samotnie, przestałem kompletnie przywiązywać wagę do stroju, w którym kładłem się na spoczynek. Musiałem rzeczywiście wyglądać trochę komicznie w mojej pidżamie w słoniki, bokserkach i wielkich kapciach. Chłopak szepnął coś do dziewczyny i jej śmiech wzmógł się jeszcze bardziej. Minęli nas szybko i po chwili trzasnęły drzwi ich mieszkania. Ostatni to raz miałem widzieć ich twarze, ostatni raz słyszeć jej śmiech, ostatni raz minęliśmy się na klatce schodowej domu, który właśnie opuszczałem na zawsze. Na zewnątrz czekał urzędowy samochód, chyba Opel, co najmniej dziesięcioletni. Nikt nie pofatygował się by otworzyć mi drzwi, sam więc posłusznie wlazłem na tylne siedzenie, które lepiło się od zeschłych wymiocin. Albo krwi. Samochód, o dziwo, ruszył od razu, choć hałasował niemiłosiernie, i pojechaliśmy. W milczeniu. W noc.

no dobsz...

Dobra, po dokładnie dwóch miesiącach przeniosłem to i owo... teraz mogę znowu nic nie robić...

opowieści biblijne (1)

Łazarz

Ciemność. Gęsta, brudna ciemność. Gdzieniegdzie małe światełka, jakby ktoś igłą dźgał czarną tkaninę. Jeszcze jedno, większe, światło rozrasta się powoli. Po chwili coś się pojawia, to strach, narasta, groza, więcej, terror. Czyste, nagie przerażenie. To wszystko. W przebłyskach światła zaczyna materializować się jakaś forma. Ciemność ustępuje, z lewej strony wyłania się zarys czegoś. Jest to twarz człowieka w bieli zwanego Chrystusem, ale przerażona istota nie wie o tym, nie wie o niczym, nie rozumie nic. Jej pusty umysł nie potrafi niczego sformułować, wysyła tylko lawinowo kolejne impulsy strachu. Nie ma pojęcia czasu, nie ma pojęcia przestrzeni, nie ma w ogóle pojęcia istnienia. Wokół biednej istoty powoli, w milczeniu gromadzą się ludzie. Właśnie byli świadkami autentycznego cudu. Łazarz powstał z martwych, jego płuca pracują, wdycha tlen, rzuca naokoło obłędne spojrzenia, trzęsie się. Jest to groteskowy widok, niektórzy wybiegają z groty na zewnątrz, ktoś (jest to żona Łazarza) wybucha histerycznym płaczem, ktoś zaczyna się chaotycznie modlić. Człowiek w bieli wyciąga rękę i chce dotknąć skulonego niczym płód Łazarza. Gdy ten czuje na sobie dotyk przerażenie eksploduje w nim. Otwiera usta i zaczyna wściekle kaszleć, z ust sypią się grudki ziemi, w końcu wpada w konwulsje i wymiotuje. Wśród krwawych wymiocin widać kilka robaków. Wreszcie uwalnia się krzyk. Jest to całkowicie pozbawiony sensu bulgotliwy wrzask. Kolejne osoby wybiegają z groty, wzmaga się płacz, na twarzy człowieka w bieli zarysowuje się niepokój. Nakazuje wszystkim wyjść, pochyla się nad Łazarzem i zaczyna modlić. Łazarz milknie i wsłuchuje się w docierające do jego uszu dźwięki. Nic z nich nie rozumie ale ich monotonny ton uspokaja go trochę. Mijają minuty podczas których mózg Łazarza z ogromnym wysiłkiem usiłuje sklecić jakieś malutkie chociażby zręby osobowości. Niemrawe zarysy obrazów, pierwsze kalekie wspomnienia, jakby sen dawno zapomniany powracał niechętnie. Łazarz widzi siebie stojącego na dworzu, coś jest obok niego, teraz jest noc, znów jakaś istota jest przy nim a teraz jej nie ma, jest sam wśród czegoś dziwnego, to... nie wie, nie wie, nie wie... to drzewa, jest w lesie, nie jest, teraz jest w domu i je posiłek, żona... Pojęcia pojawiają się i znikają, Łazarz męczy się, trzęsie, poci. W monotonnym szepcie przy jego uchu zaczynają materializować się słowa. Bóg... łaska... nie rozumie, ale kiedyś rozumiał, było kiedyś, czas... przestrzeń... Życie! Łazarz zrywa się nagle, robi potężny, głęboki wdech, toczy wokół dzikim wzrokiem i traci przytomność.

Na zewnątrz ludzie w posępnym milczeniu wpatrują się w czarną jamę groty. Żona Łazarza łka spazmatycznie. Nikt do niej nie podchodzi, wszyscy starają się na nią nie patrzeć.

Opowiści z Miasta Na Północnym Wybrzeżu (2)

2. Bunkier

Zdarzało się czasem, że ojciec mój usłyszawszy w radiu informację o nadciągającej burzy zabierał mnie i moją młodszą siostrę na znajdujący się na wschodnim kresie Miasta cypel. Były to dziwne, pełne zarazem radości i trwogi, wycieczki. Droga na cypel wiodła bowiem przez las pełen niesamowitych miejsc. Znajdowały się tam przede wszystkim stare instalacje militarne jeszcze sprzed Wielkiej Wojny. Ogromne, niszczejące latami działa kierujące swoje puste lufy w morze, liczne mniejsze lub większe bunkry, stanowiska karabinów maszynowych. Cały las pokryty był też siatką okopów. Kiedy docieraliśmy na skraj lasu deszcz zazwyczaj już padał. Wyskakiwaliśmy z samochodu śmiejąc się i wznosząc ręce ku czarnemu niebu. Podróż na cypel zajmowała nam zazwyczaj dobrze ponad godzinę, choć gdyby ojciec od czasu do czasu nas nie popędzał nie docieralibyśmy tam chyba wcale. Radość lejącej się wody, powiększających się niemal z sekundy na sekundę kałuż, potoczków przemieniających w rwące potoki. Było w tym coś absolutnie niezwykłego. Wśród walących piorunów biegaliśmy wtedy z siostrą skacząc z okopu do okopu i strzelając do siebie niewidzialnymi pociskami wypuszczanymi z kijków możliwie najbardziej przypominających karabiny. Co chwila wykrzykiwaliśmy też jakieś zasłyszane na patriotycznych wiecach hasła wzywające "naszych" do walki a "wroga" do poddania się. Ponieważ jednak żadno z nas nie chciało grać roli Najeźdźców strony konfliktu zawsze pozostawały niejasne. Od czasu do czasu jedno z nas padało teatralnie trafione okrutną kulą i zamierało z twarzą wzniesioną ku niebu. Szalejący deszcz obmywał twarz z błota i miało się nawet poczucie, że jeśli poleży się tak odpowiednio długo, to ciało spokojnie, delikatnie wsiąknie w ziemię i zjednoczy się z glebą. Nie rozłoży jak zwłoki tylko właśnie wsiąknie. W tych wspaniałych chwilach kiedy jedyne co się słyszy to bicie własnego serca, oddech i krople deszczu bębniące w koronach drzew czułem się tak szczęśliwy, że wszystko zaczynało mi obojętnieć. Tylko dzieci i zaawansowani mnisi zdolni są do tak głębokiej medytacji. Żadna myśl nie zakłócała tych doskonałych chwil, tylko deszcz, tylko bijące serce i ziemia. Wiem, że moja siostra czuła podobnie dlatego w takich chwilach zawieraliśmy sojusz i wojna na chwilę zamierała. Tak jakby obie skupione na walce armie nagle w jednej chwili odkrywały jak wspaniały jest świat wokół nich i jak niezwykły jest fakt istnienia. Karabiny wypadają z rąk, działa zamierają, oto wojna rozpływa się w deszczu, skończone. Te momenty powojennej błogości rozpraszał zazwyczaj ojciec, który koniecznie chciał dotrzeć na cypel przed końcem burzy. Choć nie rozumiałem do czego jest mu to potrzebne i choć byłem zawsze trochę zły, że muszę wstawać ruszałem z nim bez gadania. Droga wiodła dalej wśród resztek okopów i zniszczonych bunkrów. W końcu las przerzedzał się i stawaliśmy w trójkę na skraju wielometrowej przepaści patrząc na szalejące morze wsłuchani w walenie fal i bicie piorunów.

nie robimy z tego wcale tajemnicy

Powiem ci jak jest. Widzisz, w celi w której się znajdujesz są tylko jedne drzwi. Wierz mi, możesz iść 100 lat wzdłuż muru i nie znajdziesz nawet obluzowanej cegły a w końcu i tak wrócisz tutaj, do tych drzwi. One są zawsze otwarte. Za nimi jest małe pomieszczenie do którego wleczemy co jakiś czas kogoś z twoich towarzyszy niedoli. Pewnego dnia, może całkiem wkrótce, może za 60 lat, może zaraz zawleczemy tam ciebie. Będziemy cię też torturować, zrobimy ci dziurę w głowie i będziemy ją dźgać starymi gwoździami. Masz to jak w banku. Może jutro, może zaraz, może za kilka dziesięcioleci. Widziałeś tamtego człowieka, który przez chwilą wyszedł z nami przez drzwi? Krzyczał bezmyślnie, rzucał się, miotał, oh musiał być naprawdę przerażony. Mijaliśmy po drodze matki z dziećmi, one najpierw zasłaniały im oczy, potem same je zamykały. Teraz stoją tam i opowiadają im kłamstwa, opowiadają je też sobie nawzajem. Ale wkrótce przyjdziemy i po nie i one też będą błagać, krzyczeć, skomleć w przerażeniu. A ich dzieci, nauczone odpowiednio, odwrócą wzrok, zasłonią uszy i będą kłamać swoim dzieciom i sobie też. Tymczasem nie ma żadnej tajemnicy, chodź zobacz, za drzwiami są jeszcze jedne drzwi a za nimi mgła. Kiedy skończymy cię torturować wrzucimy cię po prostu w tą mgłę. To jest koniec. Dalej nie ma nic. Nie robimy z tego wcale sekretu, otwarcie każdemu wszystko wyjaśniamy, wszystko jest takie jakie jest i nie ma żadnej tajemnicy. Wszystko na widoku, podane jak na talerzu. A teraz pracuj, oglądaj telewizję i rozmnażaj się. O nas się nie martw, przyjdziemy. Będziemy torturować ciebie, twoich rodziców, twoje dzieci. Bądź tego pewien. Pracuj, oglądaj telewizję, rozmnażaj się.

* (tego ranka)

Tego ranka oznajmiono mi że czekasz na mnie za miastem bo musimy ustalić co robić dalej. Miałem dużo pomysłów, pół nocy rozmyślałem. Gdy jednak zorientowałem się że świat ciągle ma kolor łzy która zbyt długo spływała po policzku niczym ociemniały ślimak wszystko co wymyśliłem uciekło jak niezapisany sen. I staliśmy tak całkowicie osobno i nie miałem w ogóle pojęcia gdzie jesteś chociaż czułem że musisz być gdzieś blisko bo przecież twój oddech wiał na mnie i wdychałem go na pewno razem z tlenem i zapachem motyli. A z nieba, błękitnego jak oczy biznesmenów, sypał się cichy szum i mógłbym przysiąc że słyszałem w nim przynaglenie ale nie ruszyłem się bo miłość wciąż spała we mnie skulona głęboko, przykryta brudnym, ciężkim śniegiem który padał bez przerwy całą zimę, wiosnę, lato i jesień. Ktoś wreszcie powiedział, że czas wracać i rzeczywiście wróciliśmy. W głowie ciężkie buciory rozgniatały zbędną serotoninę.

Opowiści z Miasta Na Północnym Wybrzeżu

1. 12 (roboczy tytuł)

Położone na północnym wybrzeżu miasto było moim domem przez pierwsze 25 lat mojego życia. Urodziłem się w tamtejszym szpitalu jeszcze za czasów Dyktatury. Matka moja rzadko wspominała ten rok, ciąża podobno była bardzo ciężka i z powodu fatalnego stanu opieki medycznej omal nie przypłaciła jej życiem. Blok na którego trzecim i ostatnim piętrze mieszkaliśmy był ponurym klocem z czerwonej cegły któremu mieszkańcy na próżno starali się nadać milszy nastrój stawiając w oknach kolorowe kwiaty. Kwiaty zawsze w końcu szarzały i umierały mimo najpilniejszych starań mieszkańców. Z okna mojego pokoju rozciągał się widok na skwer na którym za dnia bawiły się dzieci a nocami przesiadywali dorośli pijąc piwo i klnąc od czasu do czasu. Dalej widok blokował rząd wielopiętrowych betonowych bloków typowych dla budownictwa okresu Dyktatury.

------------

Zasadniczo ma być to seria opowiadań w których zamierzam wykoślawiać różne wydarzenia z mojego życia i tworzyć z nich skromne horrory egzystencjalne tyle że będzie to powstawać bardzo powoli ale mam nadzieje że konsekwentnie

* (smoła)

Gęsta jest smoła w której
Utopiony jest świat
Brniemy przez nią ciężko
Krok jeden sto lat robiąc
Czerń zalewa nam oczy
Usta i uszy
Olej w płucach bulgocze

Rak rośnie
W górę przez gardło
Wychodzi
Połyka nas

Choroba (tytuł roboczy)

1.

W autobusie naprzeciwko mnie siedzi stara kobieta. Jak zawsze w takich sytuacjach z początku przypatruję się jej okiem badacza oglądającego dziwnego, wielkiego insekta. Jak zawsze musi minąć kilka chwil, nerwowych, pełnych tej specyficznej grozy kiedy nagle w znajomym już środowisku natykasz się na jakiś niepasujący element. Te chwile muszą minąć i dopiero wtedy wstrętny, obcy insekt przemieni się znów w człowieka. Ulga będzie jednak tylko chwilowa, może nawet nie będzie jej wcale. Bo może lepiej myśleć o tej istocie jako o przedstawicielu zupełnie obcego gatunku, nie mającego nic wspólnego z ludźmi, ze mną? Tymczasem wiem już, że to jednak człowiek, ot po prostu w tej dziwacznej, obrzydliwej fazie zwanej "starością". Jak poczwarka, która zamiast przepoczwarzać się do życia dokonuje metamorfozy ku śmierci. Takich ludzi na świecie są miliony, setki milionów. Ci ludzie tak samo jak ja, tak samo jak ja, byli kiedyś inni, nawet młodzi, nawet podobno, choć jest to bardzo trudne do zaakceptowania, byli kiedyś dziećmi, niemowlakami a jeszcze wcześniej unosili się w czyiś wodach płodowych, zupełnie nowi, czyści. I ta ohydna stara kobieta, nerwowo przerzucająca strony jakiegoś czasopisma wydawanego specjalnie dla przedstawicieli jej "klasy" też kiedyś była młoda, bardzo młoda. Inna. Znacznie łatwiej byłoby myśleć o niej jak o przedstawicielu zupełnie odmiennego gatunku i nie mieć nic wspólnego z tym pokracznym, zdegenerowanym bytem w fazie terminalnej. "Faza terminalna". Przypominam sobie, że dziś znów rozmowa z Grossem dotyczyć będzie jego zmarłej przed trzema dniami matki. Matka Grossa umierała powoli przez dwa długie tygodnie podczas których Gross odchodził od niej jedynie do toalety. Przez cały czas tego okropnego konania uważnie obserwował matkę jednocześnie dokładnie analizując uczucia które pojawiały się w nim.

Podróż Douglasa

4.

Głosy Umarłych

- Nigdy nie zgadniesz co dziś przyniosłem. - Powiedział powstrzymując śmiech. Zawiniątko schował za plecami. Douglas był jednak zbyt zajęty precyzyjnym zamykaniem Portalu by zgadywać.
- Chwila...
Gordon padł na stojącą w pobliżu kanapę wzbijając w powietrze tumany kurzu i nerwowo przebierał nogami.
- To coś wyjątkowo specjalnego, coś naprawdę specjalnego.
Douglas uśmiechnął się pod nosem. Zawsze było tak samo. Nawet jeśli przynosił tylko strzępek starej gazety czy resztki jakiejś padliny był jednakowo z siebie zadowolony. Wszystko miało w przyszłości okazać się ważne, wszystko było częścią ogromnej, dziwacznej układanki. Portal został zamknięty, Kwatera zabezpieczona.
- Pokaż. - Douglas stał teraz nad Gordonem, który cały czas trzymał pakunek za plecami i uśmiechał się łobuzersko.
- Spokojnie. Powoli. - Odrzekł, choć było widać, że go roznosi. - Nie spytasz nawet "co słychać"?
- Co słychać Gordon? - Powiedział od niechcenia Douglas jednocześnie skacząc wokół kanapy i usiłując zerknąć za plecy siedzącego przyjaciela.
- Głosy.
To była dziwna odpowiedź. Douglas zatrzymał się i spojrzał na niego uważnie.
- Jakie głosy?
- Umarłych.
Gordon zrobił nagle śmiertelnie poważną minę i spojrzał z dołu na Douglasa swoimi wielkimi, szklistymi oczyma. Przekrzywił głowę i pokiwał nią by podkreślić wagę swojej wypowiedzi. Potem w milczeniu wyciągnął zza pleców pakunek i podał go Douglasowi. Było to niewielkie prostokątne pudełko. Douglas przez chwilę ważył je w dłoniach. Gordon znowu się uśmiechał, zerwał się z kanapy i przywarł do swego towarzysza.
- Otwórz, otwórz!
Z nabożną czcią, oddychając głęboko Douglas otworzył tajemnicze pudełko. W środku na kawałku ochronnej gąbki leżał dziwny, prostokątny przedmiot.
- Wyjmij, wyjmij! - Krzyczał Gordon biegając wokół Douglasa zadowolony.
Ostrożnie, powoli, chwytając jedynie lekko za przeciwległe boki Douglas wydobył przedmiot z pudełka i zaczął przyglądać mu się uważnie. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Był to jakby kawałek cienkiego, ciemnego zwoju nawinięty na dwie ząbkowane szpule. Oprócz tego przedmiot był praktycznie przeźroczysty. W rogu naniesiona była cyfra "60".
- Człowiek od którego to uzyskałem, nie pytaj kim był, powiedział, wyobraź sobie, powiedział mi że są na tym zapisane głosy umarłych. - Zaczął tłumaczyć Gordon.
- Na tym zwoju?
- Tak, tak, na zwoju.
Douglas przyjrzał się uważnie. Żadnych liter, symboli, nic.
- Tak dokładnie powiedział? Głosy?
- Tak, tak, głosy.
Dziwny język. Zapisywać "głosy". Do tego "umarłych". Umarłych...
- Powiedział jakich umarłych?
- Mędrców, magów, szamanów. Na co komu głosy umarłych wieśniaków czy innych księgowych?

* (na zdjęciu)

Na zdjęciu obejmuję cię i stoimy wpatrzeni gdzieś w Bóg wie co a twarze nasze wykrzywione są w czymś co zapewne jest radosnym uśmiechem. I tylko tak może być, tylko na zdjęciu mogę cię objąć i możemy spojrzeć gdzieś w dal i śmiać się beztrosko. Dwuwymiarowa kartka papieru to jedyne miejsce gdzie możemy być razem, gdzie jesteśmy razem, gdzie kiedykolwiek byliśmy razem. Bo poza nią wiem doskonale, że nigdy, przenigdy nawet cię nie dotknąłem. Gdy się zbliżałem było jasne, że twoja forma rozpada się, że znów wymkniesz mi się między palcami, że przelejesz się delikatnie, powoli, nieuchronnie. Było tak wiele razy, będzie tak zawsze. Na zdjęciu widzę wyraźnie, że obejmuję cię i że patrzymy w dal uśmiechając się bo kto wie, być może nasze umysły są spokojne i wolne od jakiegokolwiek lęku. Dzieje się to jednak na zdjęciu i tylko tam, bo tylko w tej przestrzeni nie ma choroby, śmierci, szaleństwa a forma jest jasna i na zawsze utrwalona. Tymczasem wiem, że w rzeczywistości nigdy cię nawet nie widziałem bo twoja twarz nie jest twoją twarzą, twoje ciało nie jest twoim ciałem, twój głos nie jest twoim głosem i nie ma ciebie w ogóle i mnie nie ma przecież. W tej pustce nie do ogarnięcia nigdy się nie spotkamy. Spotkaliśmy się tylko na zdjęciu i tylko tam patrzyliśmy w dal z uśmiechem. Tutaj, w tej beznadziejnie pustej przestrzeni niemożliwej do zapełniania, minęliśmy się znów o lata świetlne chociaż zdawało mi się, że siedzisz tuż obok mnie i że wystarczy wyciągnąć rękę i będziesz tam ale nigdy cię tam nie było. Nigdy nie było też mnie i nieważne jak wiele razy wyciągnę rękę zawsze przetnę nią jedynie pustą przestrzeń między nami. Tylko na zdjęciu może być inaczej, możemy objęci patrzeć przed siebie i uśmiechać się. Chyba że to też nieprawda i to zupełnie ktoś inny bo jak teraz patrzę to przecież wcale nie ja tam stoję i nie ty tam stoisz i to wcale nie my śmiejemy się patrząc na Bóg wie co tylko ktoś inny, obcy, całkowicie, rozpaczliwie obcy.

Poranek (tytuł roboczy)

1.

Otwieram oczy. Leżę zanurzony w ciepłej pościeli i spoglądam bezmyślnie w sufit. Firanka zasłaniająca okno jest jeszcze ciemna, noc wciąż trwa. Ale na mnie zapewne i tak już czas, oh proszę niech będzie jeszcze późno, tak 3 w nocy, Boże spraw bym nie musiał... Do licha, 5:58, budzik zadzwoni za dwie minuty. Prawą dłonią pocieram zaspaną twarz, trzy głębokie oddechy, dzień musi się rozpocząć, nic nie da się zrobić. Wyłączyłem budzik, powoli wysunąłem z pościeli i siadłem na łóżku. Jeszcze chwila bezmyślnych spojrzeń, głębokich oddechów, ostatnia chwila spokoju przed 10 godzinami ruchu, aktywności fizycznej i mentalnej. Boże. 6:00. Podnoszę się i ruszam w kierunku szuflady ze skarpetkami. Podłoga skrzypi znajomo, każdego ranka to samo charakterystyczne skrzypnięcie wraz z pierwszym krokiem. Tak samo ze zmęczenia skrzypi mój udręczony umysł, tak samo żałośnie sprzeciwia się naciskowi. Otwieram szufladę i zastygam w bezruchu. Maź. Szufladę wypełnia dziwaczna, czarna, oleista ciecz.

Podróż Douglasa

3.

Przybycie Gordona.

Z zamyślenia wyrwał Douglasa dźwięk oznaczający przybycie do Kwatery Zero nowej istoty. Zegar na ścianie wskazywał 12:21. Prorok oznajmił że zjawi się dopiero wieczorem. Agenci Kroola nie dzwonią. Agenci... Krool... Znak... A może nie ma żadnych agentów, Kroola, żadnych znaków, Douglasa, Kwatery? Może nie obudził się jeszcze, śni wciąż wśród meduz, jest królem, władcą oceanów i tylko ten dźwięk nieznośny, znowu, jeszcze raz, nie, jednak ktoś przybył do Kwatery, jednak trzeba sprawdzić. Douglas niechętnie ruszył ku Portalowi, który łączył Kwaterę Zero ze Światem Zewnętrznym. Każdy gość musiał przekroczyć Portal, a by to uczynić musiał najpierw zostać poddany dokładnym oględzinom przez pełniącego obowiązki strażnika Douglasa. Agenci Kroola wiele by dali by spenetrować jedyny w swoim rodzaju świat ukryty w czeluściach Kwatery. Oh tak, wiele by dali za możliwość przeszukania jej niezwykłych zbiorów. Kwatera pełna była bowiem tajemniczych artefaktów i magicznych przedmiotów naładowanych tantryczną mocą przez najbardziej heretyckich mnichów. Wszędzie wokół walały się zwoje pism przepełnionych sekretnymi naukami dawno temu wyklętymi przez Kroola. Za posiadanie choćby kurzu pokrywającego te pisma groziła kara Wiecznego Potępienia. Kolekcja zgromadzona w Kwaterze Zero była absolutnie bezcenna. Tym większa odpowiedzialność ciążyła na strażniku. Douglas wyjrzał przez niewielką dziurę w Portalu i jego oczom ukazała się istota zwana Gordonem. Całe szczęście. Wszystko w porządku. Gordon był dziwacznym bytem egzystującym gdzieś w pobliżu Kwatery. Nie mówił wiele o sobie, nie zadawano mu pytań. Sprawdzał się doskonale jako agent skanujący przestrzeń wokół heretyckiego sanktuarium. Zawsze wiedział co dzieje się na zewnątrz i gdzie znów uderzyli agenci Kroola. Przynosił też ogromne ilości skarbów. Ponad połowa potężnych artefaktów zgromadzonych w Kwaterze przybyła tu wraz z Gordonem i teraz też trzymał w rękach małe zawiniątko. Douglas zaczął otwierać Portal. Powoli przekręcał starożytne mechanizmy chroniące wejście, z najwyższą uwagą usuwał potężne pieczęcie strzegące Portalu recytując przy tym starą, zapomnianą niemal przez wszystkich mantrę, której działania nikt już nie był pewien. Być może nie działała wcale. Być może jej recytowanie utrzymywało byt w wieczności i pozwalało trwać wszystkiemu. Nie wiadomo, nikt nie wie, nikt nigdy nie będzie wiedział. Portal został otwarty. Wraz z brudnym, cuchnącym benzyną powietrzem istota zwana Gordonem wkroczyła do środka uśmiechając się od ucha do ucha.

fragment dramatu

Kamil: [nagle jakby opanowuje przerażenie]
Co?

Szymon:
Czego szukasz chłopcze w tym śmietniku, odbycie miasta, zsypie waszych egzystencji?

Kamil:
Niczego... To znaczy... Podobno gdzieś tutaj...

Szymon:
Zmarł. Przedawkował głód i chłód.

Kamil:
Zmarł...?

Szymon:
Ale zostawił coś dla ciebie.

Kamil: [z nadzieją]
Co?

Szymon:
Kazał w twarz ci napluć.

-----------
niezłe co? to pewnie był jedyny fajny fragment tego wybitnego dzieła :P

Pająki

Jestem pająkiem
Mieszkającym w twoim ciele
Jestem piękna
Umiem wszystko
Jest mnie wiele

W twoich włosach plotę sieci
W twoich oczach moje dzieci
Myją zęby ranną pora
Nim do szkoły się wybiorą
By studiować na twej twarzy
Co dziś złego się wydarzy

Jestem pająkiem
Mieszkającym w twoim ciele
W lesie twoich kończyn
Uplotłam sieci wiele

Taka twoja tajemnica
Której nie znasz nawet ty

Breaking News

Szaleniec w byłym obozie zagłady na Majdanku

Na teren muzeum na Majdanku wdarł się 43-letni lublinianin. Sforsował bramę, a potem tarzał się w prochach ofiar pod kopułą mauzoleum. Krzyczał, że jest Jezusem. Szaleńca powstrzymali dopiero policjanci - informuje dziennik.pl.
Mężczyzna przyjechał do obozu o czwartej nad ranem swoim samochodem. Nie powstrzymała go zamknięta brama - wjechał na teren i przez kilkanaście minut jeździł bez celu po alejkach. Zatrzymał się przy kopule mauzoleum. Postanowił się dostać do środka.

Mężczyzna rozbił szklaną osłonę kopuły - pisze dziennik.pl - a następnie wskoczył do dwumetrowego dołu, który wypełniony jest prochami. Zaczął się w nich tarzać. Zachowywał się jakby był w transie. Kiedy zjawiła się ochrona, a chwilę później policja, intruz wykrzykiwał, że jest Jezusem. Z trudem udało się go wydostać.

Mężczyzna był trzeźwy.

Młodość...

Psynarchy - rule by psychedelic drug users

we wszechswiecie jest kilkadziesiat bilionow galaktyk
w moim mozgu jest kilkadziesiat bilionow neuronow
odnajduje kazdą z nich
i milcze


Replikacja

Nosze w sobie
Bogow
Z mym nasieniem
Daje im dom


Poezja z poczatku XX wieku o narkotykach. Dzisiaj.


Question authority. Socrates died for that.



are you shure you want to delete the following folder? [catholicism]
Yes No
Yes


Brain Desktop


To musi
Byc straszne
Katolik


Chaos nie jest rozkładem

Katolicyzm juz umarl
W mojej swiadomosci
Nie istnieje

Dzis po raz pierwszy
Usmiercilem religie
Nic sie nie stalo


Widzialem galaktyke
Ktos widzial Jezusa na talerzu

ścinki "Podróży Douglasa"

Ulica Kosmata wyznaczała południowy skraj miasta. Za nią rozciągał się wielokilometrowy Park Krajobrazowy 87. Było to mroczne uroczysko pełne bagien i trujących wyziewów. Mało kto odwiedzał Park Krajobrazowy 87. Jeszcze mniej osób wracało. Po Mieście krążyło wiele opowieści dotyczących Parku Krajobrazowego 87. Mieszkańcy ulicy Kosmatej nerwowym szeptem przekazywali informacje o dziwnych żukach wielkości samochodów pojawiających się czasem na skraju Parku, albo o tajemniczych pohukiwaniach przypominających skrobanie piłą o metal. Mówiło się też, że zabójcze bagna Parku Krajobrazowego 87 w rzeczywistości są portalem do podziemnego świata w którym potężna rasa ludzi-kretów żyje w dostatku i szczęsciu. Naturalnie niektórzy wierzyli w tą historię i wyruszali, czasem całymi rodzinami, w poszukiwaniu śmierci albo rajskiej podziemnej krainy.

Podróż Douglasa

1.

PODRÓŻ DOUGLASA

CZĘŚĆ PIERWSZA

PANDEMONIA

Rozdział pierwszy. Plamy na słońcu.

Tej nocy ponownie przybyły. Wynurzyły się z gęstego morza snu, z ciemnego oceanu najgłębszych struktur mózgowych. Powoli, powoli oplatały swymi delikatnymi mackami kore mózgową, połykały kolejne zwoje neuronów śpiewając swoją dziwną pieśń o potędze. Tyrania była zbyt małym słowem, najgorszy dyktator był delikatnym pupilkiem mas, topór kata odcinający kolejne gałęzie nieposłuszeństwa pieszczotą pulchnej nianki. Pieśń niosła zapowiedź prawdziwej potęgi. Bezrozumnej, totalnej dominacji. Zdeptać wszechświat jak mrówke której się nawet nie dojrzało. W błysku nuklearnej eksplozji gdzieś wśród legionów bakterii umiera Bóg. Grzyb rośnie ku niebu, valkirie na deskach surfingowych na jego szczycie prują ku gwiazdom niosąc całej wieczności przesłanie, że oto narodził się nowy Pan. I nagle jest wszędzie, wokół niego pozbawione kształtu istoty przypominające meduzy. Przybyły spoza czasu, z jeziora poza jakimkolwiek bytem i teraz w jego głowie snują wizje mające ziścić się już wkrótce. Hop, zanurza się w nich, w ciepłej galarecie wieczności oferującej mu swoje usługi. BRRRRRRRRRRRRRR!!!! Budzik. Jest… 4:25… Wizja momentalnie znika, świadomość nie toleruje takich ekscesów. 4:25. Douglas przeciera oczy starając się ustalić o co właściwie chodzi, co oznaczają cyfry na zegarze, wokół jest ciemno, słońce nie wstało jeszcze, zimno sączy się do pokoju przez niedomknięte okno. Zimna, ciemna noc. Dzwoniący budzik jednak na pewno coś oznacza i po chwili Douglas wie co, dostrzega bowiem ustawiony przy łóżku teleskop. Dziś ma obserwować słońce, zgodnie z instrukcjami spotkanego warzywniaku Proroka plamy na słońcu ułożą się dziś w specyficzny kształt. Swastyki czy czegośtam. Prorok nie był pewien, wiedział jedynie, że nastąpi to dziś i że Douglas jest Jednym-Z-Wybranych do odczytania i interpretacji symboli. Tak przynajmniej mówił kiedy oglądał kolejne marchewki. Douglas ufał Prorokowi, wyglądał na człowieka który wie co mówi i nie rzuca słów na wiatr. Potraktował więc jego instrukcje jak najbardziej serio i tego ranka był gotowy by uważnie przyjrzeć się strukturze słonecznych plam. Cokolwiek miał zobaczyć było to BARDZO WAŻNE , Prorok mówił, że wręcz najważniejsze, że naj-naj-najważniejsze w historii Pandemonii i jej gwiazdy. Dziś słońce miało po raz pierwszy przekazać konkretną wiadomośc od Prawdziwych Bogów. Albo też, i na to zapewne liczył Prorok, samo oznajmić raz na zawsze, że jest jedynym Bogiem i ten pasożyt kradnący wciąż jego energię, pożerający tworzone w pocie czoła fotony (kim jesteś, że zasłużyłeś by padła na ciebie cząstka po 170000 latach mrocznej, tajemniczej podróży?) musi zostać zniszczony. Ułożywszy sobie w głowie sytuacje Douglas wstał i zaczął się ubierać. Za oknem było wciąż ciemno, nieliczne latarnie ledwo co rozświetlały brudny mrok okolic Kwatery Zero.

Pandemonia była światem od lat balansującym na granicy otchłani. Oficjalną panującą doktryną była skrajna odmiana mentalnego nazizmu. Każda istota zamieszkująca Pandemonie i rozwinięta na tyle by posiadać chociażby zręby samoświadomości była bezwzględnie od narodzin do śmierci nieustannie warunkowana przez specjalne grupy całkowicie obłąkanych Instruktorów. Sami Instruktorzy byli produkowani przez dziwaczną pół-biologiczną istotę zwaną Krool. Douglas nie wiedział dokładnie czym jest Krool, jego fizyczna forma ukryta była za potężnym militarnym kompleksem rozbudowywanym na przestrzeni lat przez miliony niewolników. Jego historia zaś ukryta była w stosach kłamstw i propagandy, która na prawo i lewo serwowali Instruktorzy. Nikt, nawet sami Główni Instruktorzy nie porozumiewali się z Kroolem bezpośrednio. Oficjalnie Krool był sercem wszechświata, jakikolwiek występek przeciwko niemu traktowano jako zamach na wszechświat, groteskowe wszechświatobójstwo. Śmierć Kroola oznaczać miała koniec jakiegokolwiek istnienia dlatego też nikt nie ważył się nawet pomyśleć o jakimś zamachu na Kroola. Naturalnie jak każde serce Krool promieniował miłością. Jedyne co mogło równać się wszechogarniającej miłości Kroola to jego pragnienie całkowitej dominacji. Doktryny rządzące umysłami mieszkańców Pandemonii przepełniały ich winą i strachem. Starannie ukryte między kolejnymi przykazaniami groteskowej teologii kontradykcje zapewniały nieustanny mentalny niepokój. Nikt nie wiedział czego Krool chce. Każdy wiedział czego Krool chce. Ten który w sobote był materiałem na świętego w niedziele zostawał heretykiem. Niemal co tydzień ukazywał się kolejny dodatek do oficjalnego świętego pisma reinterpretujący na nowo, w całkowicie odmienny sposób słowa Kroola. Nikt nie miał czasu czytać wszystkich wydań do których zresztą dołączane były komentarze mające często po kilka tysięcy stron. Samo pismo zajmowało już osobną bibliotekę i jedynie przejście szybkim krokiem wzdłuż półek zabierało dobre kilkadziesiąt minut. Armia wykwalifikowanych teologów studiowała pismo non stop. Ludzie ci nie mieli rodzin, wolnego czasu, żadnego hobby ani żadnego marzenia oprócz snu o poznaniu w pełni zamiarów swego przerażającego pasożyta. Byli szczęśliwi.

* (tak podświadomie)

* (tak podświadomie)

tak podświadomie
patrzę na słonia
i człowieka
i sobie myślę
że to mnie Bóg
stworzył
na podobieństwo swoje
a nie
słonia


(z forum katolik.pl, ja tylko rozbiłem na wersy tą bezcenną wypowiedź)

undiagnosed condition

her undiagnosed condition was so severe that death could have arisen at any point

*

Każdego dnia budzę się pogrzebany żywcem
Groza czy tony ziemi
Upadają na mnie
Gdy otwieram oczy

Otrząsam się z paniki czy z larw
I już jest w porządku bo przecież
Byłem tu wczoraj
Przedwczoraj
Zawsze

Tam w górze nie ma nic
Tylko ziemia

Telefon (tytuł roboczy)

1.

Pierwszy telefon miał miejsce 14 lutego. Była 3 w nocy i spałem głęboko gdy zaczął dzwonić. Musiał dzwonić już przez jakiś czas bo dźwięk zdążył przebić się z jednej rzeczywistości do drugiej i przez chwilę zdezorientował mnie na tyle, że gdy wreszcie się obudziłem resztki snu zdały mi się tak realne, że w niemym zdumieniu wpatrywałem się w swoją uniesioną rękę, którą przed chwilą wyciągnąłem by podnieść słuchawkę w świecie snu gdzie telefon też dzwonił uparcie. Przez dobre kilka sekund łapałem nią mrok zgęstniały w przestrzeni nade mną. Jakkolwiek jednak sen odszedł w końcu, ku memu zdziwieniu dźwięk telefonu nadal roznosił się w mieszkaniu rozszarpując w równych odstępach czasu doskonałą ciszę mroźnej, zimowej nocy. Zegar obok łóżka wskazywał 3:03. Telefon o tej porze to zazwyczaj pijani znajomi stwierdzający, że koniecznie muszą ze mną porozmawiać. Albo to, albo jakaś tragedia. Szpital. Policja. Identyfikacja zwłok. Zapaliłem lampkę wiszącą nad łóżkiem i przejechałem ręką po zaspanej twarzy. Może zaraz przestanie dzwonić, może to pomyłka. 3:04. Nieznośny dźwięk nie ustaje. Chcąc nie chcąc zwlokłem się z łóżka i ruszyłem w stronę stojącego na komodzie aparatu. W pokoju było strasznie zimno, być może gdzieś w mieszkaniu było otwarte okno, albo po prostu noc była szczególnie lodowata. Telefon dzwonił. Jeszcze przez chwilę wahałem się stojąc nad nim, czekając, może ten dzwonek będzie ostatni. Nocne telefony zawsze przerażają. Podniosłem słuchawkę.
- Tak?
Z drugiej strony dobiegły do mnie trzaski i niewyraźne zarysy słów, czy może po prostu warknięcia bez ładu i składu przerywane momentami głuchej ciszy.
- Halo?
Trzaski. Zaraz odłożę słuchawkę i wracam do łóżka, zaraz...
- Wyjdź.
Na tle chaotycznych trzasków i bezsensownych warknięć głos był przerażająco wyraźny. Nieuchronny dreszcz spłynął po mnie od góry do dołu.
- Słucham? - Wysapałem.
- Wyjdź. Na zewnątrz. Czekam.
Trzaski ustały zupełnie. Słowa wymawiane były głośno i bardzo stanowczo. Nie było słychać żadnych znaków wskazujących na jedynie dziwny, głupi żart, żadnych chichotów w tle, żadnych wahań w wymowie. Czysty, donośny głos nakazywał mi wyjść na zewnątrz oznajmiając przy tym, że czeka tam na mnie. Pierwsze zręby dziwacznej paniki zaczęły kiełkować. Psychopaci z wielkimi nożami, martwe zwierzęta na progu. Czy przed pójściem spać na pewno zamknąłem drzwi?
- Kto mówi? - Mój głos nie brzmiał już naturalnie, typowy przestraszony piskliwy skrzek.
- Czekam. Drzewo. Koło garażu. Jestem tu. Wyjdź do mnie.
Wyraźny odgłos odkładanej słuchawki. Cisza.

*

W moim domu
Ściany spływają krwią
Na strychu kompleks komór gazowych
W piwnicy masowe groby
Rzeźnie poupychane
W każdy kąt

I tylko bardzo proszę
Przed wejściem wytrzyj buty
Trochę kultury

-------------------

Kolejny raz
Umarło dziecko w brzuchu matki

Ona i tak
Urodzi
Nazwie
I będzie wozić w wózku i
Ubierze ładnie i pośle do szkoły

Trup będzie rozkładał się
Zbyt wolno

*

ciężar
każdy gest
każde słowo
pod zwałami gruzu
przesączone przez ropę
gnijącą maź emocji
niemożliwych do oderwania

mam tylko jedną modlitwę

całkowita anihilacja
teraz

-----------

do łóżka kładę się
napchany strzępami po brzegi
krzyk skacze po mnie
kanały zmieniają szaleńczo

droga w sen wiedzie
przez wysypisko
i hałas

nad ranem znowu
wszechświat załamie się na mnie
namnienamnienamnie

Opuszczenie

Leżał wciąż martwy w pokoju na podłodze rozkładając się bardzo powoli. Przez lata ciało jego, martwe, na zawsze opuszczone, obrastało kurzem i siatką małych robaków. Wewnątrz, w wiecznej ciszy, na zawsze zastygłe w bezruchu organy były powoli pożerane przez mikroskopijne kolonie bakterii. O jego ciało czasem ktoś się potykał. Leżał jednak dalej i bardzo powoli, zbyt wolno by ktoś zauważył rozkładał się. Opuszczony. Rozkładał się. Wtapiał w dywan. Opuszczony. Nigdy nie zmartwychwstał. A świat też nie przestał istnieć i dalej działo się wszystko.