środa, 11 sierpnia 2010

Opowiści z Miasta Na Północnym Wybrzeżu (2)

2. Bunkier

Zdarzało się czasem, że ojciec mój usłyszawszy w radiu informację o nadciągającej burzy zabierał mnie i moją młodszą siostrę na znajdujący się na wschodnim kresie Miasta cypel. Były to dziwne, pełne zarazem radości i trwogi, wycieczki. Droga na cypel wiodła bowiem przez las pełen niesamowitych miejsc. Znajdowały się tam przede wszystkim stare instalacje militarne jeszcze sprzed Wielkiej Wojny. Ogromne, niszczejące latami działa kierujące swoje puste lufy w morze, liczne mniejsze lub większe bunkry, stanowiska karabinów maszynowych. Cały las pokryty był też siatką okopów. Kiedy docieraliśmy na skraj lasu deszcz zazwyczaj już padał. Wyskakiwaliśmy z samochodu śmiejąc się i wznosząc ręce ku czarnemu niebu. Podróż na cypel zajmowała nam zazwyczaj dobrze ponad godzinę, choć gdyby ojciec od czasu do czasu nas nie popędzał nie docieralibyśmy tam chyba wcale. Radość lejącej się wody, powiększających się niemal z sekundy na sekundę kałuż, potoczków przemieniających w rwące potoki. Było w tym coś absolutnie niezwykłego. Wśród walących piorunów biegaliśmy wtedy z siostrą skacząc z okopu do okopu i strzelając do siebie niewidzialnymi pociskami wypuszczanymi z kijków możliwie najbardziej przypominających karabiny. Co chwila wykrzykiwaliśmy też jakieś zasłyszane na patriotycznych wiecach hasła wzywające "naszych" do walki a "wroga" do poddania się. Ponieważ jednak żadno z nas nie chciało grać roli Najeźdźców strony konfliktu zawsze pozostawały niejasne. Od czasu do czasu jedno z nas padało teatralnie trafione okrutną kulą i zamierało z twarzą wzniesioną ku niebu. Szalejący deszcz obmywał twarz z błota i miało się nawet poczucie, że jeśli poleży się tak odpowiednio długo, to ciało spokojnie, delikatnie wsiąknie w ziemię i zjednoczy się z glebą. Nie rozłoży jak zwłoki tylko właśnie wsiąknie. W tych wspaniałych chwilach kiedy jedyne co się słyszy to bicie własnego serca, oddech i krople deszczu bębniące w koronach drzew czułem się tak szczęśliwy, że wszystko zaczynało mi obojętnieć. Tylko dzieci i zaawansowani mnisi zdolni są do tak głębokiej medytacji. Żadna myśl nie zakłócała tych doskonałych chwil, tylko deszcz, tylko bijące serce i ziemia. Wiem, że moja siostra czuła podobnie dlatego w takich chwilach zawieraliśmy sojusz i wojna na chwilę zamierała. Tak jakby obie skupione na walce armie nagle w jednej chwili odkrywały jak wspaniały jest świat wokół nich i jak niezwykły jest fakt istnienia. Karabiny wypadają z rąk, działa zamierają, oto wojna rozpływa się w deszczu, skończone. Te momenty powojennej błogości rozpraszał zazwyczaj ojciec, który koniecznie chciał dotrzeć na cypel przed końcem burzy. Choć nie rozumiałem do czego jest mu to potrzebne i choć byłem zawsze trochę zły, że muszę wstawać ruszałem z nim bez gadania. Droga wiodła dalej wśród resztek okopów i zniszczonych bunkrów. W końcu las przerzedzał się i stawaliśmy w trójkę na skraju wielometrowej przepaści patrząc na szalejące morze wsłuchani w walenie fal i bicie piorunów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz